Druga część wspomnień Andrzeja Wrońskiego z Igrzysk Olimpijskich w Seulu, dzięki którym zapisał się na kartach historii sportu w Polsce, a sportu w powiecie kartuskim w szczególności.
⇒ Andrzej Wroński wspomina igrzyska w Seulu - część I
Był 19 września 1988 roku, gdy Andrzej Wroński zadebiutował na Igrzyskach Olimpijskich w Seulu. Od ceremonii otwarcia minęły już dwa dni i kadra polskich olimpijczyków miała już swoich bohaterów. Zostali nimi kolarze po srebrnym medalu drużyny w składzie: Joachim Halupczok, Zenon Jaskuła, Marek Leśniewski, Andrzej Sypytkowski.
- Pamiętam, jak obserwowałem ich piękną jazdę, a potem patrzyłem z podziwem i zazdrością, jak dostają medale, jak wszyscy im gratulują, jak dziewczyny rzucają im się na szyje – wspomina Andrzej Wroński. - Myślałem sobie wtedy „jak fajnie byłoby zrobić to, co oni”. Kilka dni później przypomniałem to sobie i zdałem sprawę, że trzeba wierzyć, bo marzenia naprawdę się spełniają.
Reprezentant Polski, walczący oczywiście w wadze ciężkiej, czyli kategorii 100 kg, zaczął turniej bardzo dobrze, bo od zwycięstwa z Kanadyjczykiem Stevem Marshallem 2:0. Druga walka, w której „Tur z Kaszub” miał za przeciwnika Gurama Gedekhauriego z ZSRR, nie poszła już tak dobrze.
- No niestety, to nie była moja walka. Wygrywałem, ale zachciało mi się rzucać i po jednej próbie wylądowałem na plecach. Przegrałem na łopatki – relacjonuje zawodnik Legii Warszawa.
Gdyby wówczas obowiązywały dzisiejsze przepisy, nie byłoby takich wspomnień, bo nie byłoby złotego medalu. Dziś w turnieju zapaśniczym każda przegrana zamyka drogę do finału, możliwa jest najwyżej walka o brąz, o pokonany ile zawodnik dostanie drugą szansę w repasażach i wykorzysta ją pokonując wszystkich bez wyjątku. W Seulu jednak zasady były inne, zapaśnicy dzieleni byli na grupy i w nich walczyli do dwóch przegranych, aby wyłonić finalistów.
- W tamtym systemie, gdy przegrało się walkę, nie było wcale powiedziane, że nie będzie się pierwszym, ale moja porażka już w drugiej rundzie zdecydowanie nie była budująca – przyznaje Andrzej Wroński. - Byłem pełen obaw tym bardziej, że następnego dnia czekały mnie walki z wicemistrzem Europy z Jugosławii i mistrzem olimpijskim Adrei. Myślałem sobie „no, Andrzej, ładnie Cię teraz załatwią”. Ale trener podtrzymywał mnie na duchu, otrząsnąłem się i zmobilizowałem. Z Jugosłowianinem (Jozef Terteim – przyp. red) wygrałem, dodało mi to skrzydeł. Rumina Andrei pokonałem przecież na turnieju Pytlasińskiego, więc pomyślałem, że i tym razem mogę to zrobić. I znów się udało.
Wroński wygrał dwie walki, pogromca Kaszuba Gruzin Gedekhauri dwukrotnie przegrał. Taki sam los spotkał pozostałych zawodników z wyjątkiem jednego - Dennisa Koslowskiego. Amerykanin został potem brązowym medalistą igrzysk, marzenia o finale odebrała mu bowiem przegrana w szóstej rundzie 0:1 z Polakiem. Dla Wrońskiego oznaczało to jedno: finał. A w nim pojedynek z najlepszym w drugiej grupie Niemcem Gerhardem Himmelem.
- W finale byłem już spokojniejszy, myślę sobie „medal już masz, jest dobrze, teraz nie masz nic do stracenia, może być tylko lepiej”. Zresztą, w całej karierze walki finałowe miałem spokojne i dobrze mi wychodziły, chyba tylko raz, na mistrzostwach świata, przegrałem pojedynek o złoto - wspomina zapaśnik rodem z Babiego Dołu. - Nie szykowałem sobie specjalnie jakiejś wielkiej taktyki, chciałem przetrwać sześć minut, a co będzie, to będzie. Pierwsza runda skończyła się po zero, w drugiej dość szybko zrobiłem rzut za trzy punkty i to było to. Wiedziałem, że jeśli nie zrobię jakiegoś głupstwa, będzie dobrze, więc kontrolowałem sytuację. Oddałem nawet świadomie Niemcowi jeden punkt za sprowadzenie do parteru, bo widziałem, że w parterze nic mi nie zrobi. Rywal też wiedział, że już niewiele poradzi, chciał mnie podnieść, ale ja leżałem i nie dałem się sprowokować.
Obecny prezes fundacji Morena z Żukowa nie ukrywa, że dwie finałowe rundy na seulskiej macie, a zwłaszcza końcówka drugiej, były jak wieczność.
- Kiedyś podczas walk nie było zegarów jak teraz, tylko sędzia wiedział, ile jest jeszcze czasu do końca walki. Akurat na tych igrzyskach pierwszy raz pojawiły się zegary widoczne dla wszystkich – mówi. - Oczywiście co chwilę zerkałem na czas, mając w głowie ciągle myśl, że trzeba wytrzymać jeszcze trochę. Pamiętam, gdy było 40 sekund do końca, potem 32 sekundy, i tak dalej, czas wtedy leciał bardzo, bardzo wolno, jakby sekundy zamieniały się w minuty.
Koniec, 3:1. Na matę wpadł uradowany trener Stanisław Krzesiński, wziął swojego zawodnika na barana i zniósł do szatni. Warto zobaczyć to samemu (ten fragment, ale też cały poniższy film):
Wtedy jeszcze Wroński nie miał pełnej świadomości tego, czego dokonał, mówi, że czuł się tak, jakby po prostu wygrał kolejną walkę, żaden wielki wyczyn. Fakt, że jest mistrzem olimpijskim, zaczął do niego docierać w momencie, gdy do szatni wpadł Aleksander Kwaśniewski, ówczesny minister sportu, razem ze Stefanem Paszczykiem, wtedy wiceprzewodniczącym Komitetu Kultury Fizycznej i Młodzieży.
Gdy chwilę później świeżo upieczony mistrz miał wychodzić na dekorację, głowę zaprzątało mu zupełnie co innego niż złoty medal, który zawiśnie na jego szyi.
- Cały czas myślałem o tym momencie, w którym będą mnie dekorować, że co ja im powiem? W szkole uczyliśmy się rosyjskiego, angielskiego nie znałem, więc kombinowałem, jak z tego wyjść. Chciałem mówić tylko tyle, ile umiałem, czyli cały czas „thank you, thank you” - śmieje się mistrz olimpijski. - Tymczasem na podium czekała na mnie niespodzianka: podchodzi gościu, wręcza mi medal i mówi „gratuluję panie Andrzeju”. Okazało się, że mój cały stres był niepotrzebny, bo dekorował mnie Marian Renke, wcześniej prezes PKOl. Pamiętam, że jak tak stałem wtedy na podium, słuchałem Mazurka Dąbrowskiego, patrzyłem na złoty medal i na wszystkich moich rywali z góry, to fajne było to uczucie. Spodobało mi się, jeszcze kilka razy potem udało się to powtórzyć.
Udało się i to nie kilka, a wiele razy, raz także na igrzyskach. Andrzej Wroński w Atlancie to już jednak temat na inną opowieść.
Komentarze (1)
• stary rocznik 22.04.2016, 11:32 Zgłoś naruszenie
Szacunek Panie Andrzeju