W dziejach sportu w powiecie kartuskim jest wiele znamienitych kart, sukcesów wartych upamiętnienia i postaci, które je osiągnęły. Dwa z tych wydarzeń są jednak bezdyskusyjnie największe. To oczywiście złote medale olimpijskie wywalczone przez chłopaka rodem z Babiego Dołu (gm. Żukowo), który wyrósł na jednego z najbardziej utytułowanych sportowców w Polsce. Andrzej Wroński, bo o nim rzecz jasna mowa, specjalnie dla Was wspomina pierwszy z tych tytułów, nietypowo, barwnie i z humorem.
Tę historię można rozpocząć od dzieciństwa Andrzeja Wrońskiego, od początków jego przygody z zapasami, od pierwszych znaczących sukcesów. Sylwetka wybitnego sportowca wkrótce znajdzie się na naszych łamach, dlatego tutaj najwłaściwszym momentem na początk będzie rok 1987, kiedy to o zapaśniku z Kaszub pierwszy raz usłyszał świat.
W Łodzi odbywał się turniej im. Władysława Pytlasińskiego, jedno z najważniejszych na świecie wydarzeń dla klasycznych zapasów. Emocje były podwójne, bo w roku przedolimpijskim każdy chciał się pokazać z jak najlepszej strony. Zwłaszcza 22-latek z Legii Warszawa, nieznany wówczas szerzej „tylko” brązowy medalista mistrzostw Polski, bez jakichkolwiek sukcesów na arenie międzynarodowej.
Nikt na niego nie stawiał, a on w pięknym stylu wygrał zawody w kategorii 100 kg. Do tego finale pokonał nie byle kogo, tylko mistrza olimpijskiego z 1984 r. Rumuna Vasile Andrei. Jakby tego było mało, to właśnie wychowanek Moreny Żukowo wybrany został najlepszym zawodnikiem turnieju. Stało się jasne, że narodziła się nowa nadzieja polskich zapasów.
- To na pewno był moment przełomowy, wtedy tak naprawdę zaczęła się moja kariera – wspomina Andrzej Wroński. - Tego dnia ja sam uwierzyłem w siebie, a trener kadry narodowej Stanisław Krzesiński przekonał się, że mogę być nie tylko zawodnikiem rangi krajowej, ale stać mnie na dobry wynik w świecie.
Po tej chwili triumfu nie wszystko szło z górki. Zimny prysznic przyszedł na mistrzostwach świata. Cała polska ekipa wypadła tam słabo i wróciła bez medalu, część zawodników wywalczyła jednak kwalifikacje olimpijskie. Wrońskiemu się nie udało, o przepustkę do Seulu musiał martwić się aż do maja 1988 r. i prestiżowego turnieju w Lipsku. Tam dotarł do finału i zdobył kwalifikację, którą potwierdził potem trener Krzesiński rozsyłając powołania na IO.
Tak oto, we wrześniu 1988 roku, Andrzej Wroński wraz z liczną kadrą polskich zapaśników znalazł się w Seulu.
- Pierwsze, co czułem po przyjeździe do miasta, to przerażenie skalą i organizacją tego wszystkiego – wspomina. - Jadąc na igrzyska myślałem sobie, że będzie jak na kolejnych mistrzostwach, że przywiozą nas do hotelu i tyle, a tu się okazuje, że to zupełnie inna sprawa. Godzinami przechodziliśmy akredytacje, żeby wejść do wioski olimpijskiej musieliśmy przejechać kartą przez czytnik, nie było jak gdzie indziej, że każdy sobie chodzi i robi co chce. Po wejściu niezwykłe wrażenie wywarło na mnie to, że na całym pięknym osiedlu mieszkaniowym byli sami sportowcy.
Reprezentant Polski z uśmiechem wspomina przykłady zderzenia światów - tego, który znał z ówczesnej Polski z tym, którego przedstawicielem była wówczas Korea Południowa.
- Zrobiliśmy wielkie oczy widząc, że na ulicach stały automaty z energetycznymi napojami – opisuje Andrzej Wroński. - Mówię „kurde, tu takie napoje, a my mamy zero kasy w kieszeni”. Zastanawialiśmy się, co zrobić, więc patrzyliśmy, co robią inni i dopiero wtedy zrozumieliśmy, że to za darmo. Kiedy dotarliśmy do naszej misji, na dole były lodówki, więc nabraliśmy pełne torby i targaliśmy wszystko do naszych pokojów. Myśleliśmy, że jak w Polsce, skoro już coś jest, to zaraz ktoś to zabierze albo ludzie od razu wszystko wyczyszczą. Zdziwiliśmy się bardzo, gdy okazało się, że non stop dostarczają nowe towary. Bajką była też stołówka, u nas nie mieliśmy przecież owoców czy słodyczy, a tam same przysmaki, owoce, lody, szwedzki stół i można brać co się chce przez 24 godziny na dobę. Szokiem też było dla nas to, że w saunach były ręczniki, że na każdego czekały przybory do golenia i perfumy. „Zakosiliśmy” je, bo u nas nic nie było oprócz Warsa. Przyznam, że trochę pamiątek wtedy do domu poprzywoziłem.
Druga część wspomnień Andrzeja Wrońskiego, obejmująca już sam turniej olimpijski, niebawem.
Komentarze (0)